poniedziałek, 19 czerwca 2017

Dziki staw-pożegnanie

     Cztery tygodnie trwało już nęcenie miejscówek na moim ulubionym stawie. Od ostatniego sukcesu na tej wodzie spędziłem tam około siedem nocy bez brania. Pogoda tej wiosny strasznie szaleje i przekłada się to na słabe wyniki. Podczas czterotygodniowego urlopu nie padało być może 5 dni. 
     Kiedy kilka dni wstecz po zakończonym wędkowaniu pływałem po stawie i donęcałem miejscówki coś mnie natchnęło, by zaglądnąć pod taflę wody na środku stawu. Parę razy wcześniej widziałem tam kilka spławów dużych ryb. Zatrzymałem się przy kępie roślin sięgających do powierzchni i użyłem podwodnej lornetki. Okazało się że napłynąłem na przeorany dosłownie plac. Miejsce było wyczyszczone z roślin i miało trzy metry głębokości z lekkim spadkiem. Dostrzegłem też kilka tuneli, które wychodziły z gąszczu roślin i łączyły się w tym miejscu. Prawdopodobnie było to naturalne żerowisko karpi. Bez wahania podjąłem decyzje o zmianie położenia jednej z wędek. Już tego dnia zanęciłem to miejsce i postanowiłem dla odmiany użyć do tego celu orzechów tygrysich.
    Ostatnia zasiadka przypadła na noc z soboty na niedzielę. Na łowisku zjawiłem się wieczorem, parę godzin przed zachodem słońca. Zacząłem od uzbrojenia wędek i wywiezienia ich w nęcone miejsca. Postanowiłem zmienić taktykę nęcenia i zamiast wrzucenia paru kulek na zestaw, użyłem sporej ilości gotowanej konopi, kukurydzy konserwowej i pelletu. Kiedy już usiadłem spokojnie w fotelu był późny wieczór i robiło się ciemno. Docierało do mnie, że to tak naprawdę ostatnie godziny łowienia przed dwumiesięczną przerwą. Pokładałem wielkie nadzieje na branie z nowego miejsca znalezionego na środku stawu. Tam jako przynętę użyłem dwóch orzechów tygrysich.
    Zrobiło się późno, więc położyłem się do łóżka. Nad ranem około czwartej obudziły mnie pojedyncze dźwięki centralki. Wyszedłem z namiotu, a wędki od czasu do czasu drgały jak gdyby coś trącało w żyłkę. Wróciłem do łóżka, lecz nie mogłem już zasnąć. Minęła godzina piąta i nagle rozległ się ten długo wyczekiwany dżwięk sygnalizatora i hamulca kołowrotka. Szybko wskoczyłem w buty i w mgnieniu oka byłem przy wędce. Branie nastąpiło z tego samego miejsca co ostatnim razem. Czułem toporne ruchy na wędce, wiedziałem że może być dobrze... Ryba wyszła z kapelonów i mogłem ją swobodnie holować. Zdobycz mocno walczyła w toni i ciężko było prowadzić ją przy powierzchni, próbowała wkopać się w podwodne rośliny. Przy brzegu dopiero zobaczyłem, że to karp. Udało mu się dopiąć swego i wejść parę razy w kępy roślin. Całe szczęście nie miałem problemu, żeby go stamtąd wyciągnąć. W końcu poddał się i mogłem go podebrać. Miał przepiękne kolory i spory brzuszek. Kiedy przenosiłem go na matę wiedziałem już, że to z pewnością rekord tej wody i wydawał się jakoś dziwnie znajomy... 





Haczyk był tak mocno wpięty w dolną wargę, że nie dałem rady uwolnić go ręcznie i  musiałem użyć szczypców.




A oto szczęśliwy zestaw z pojedynczą kulką, nawet i z tą na którą było branie :)




Włożyłem karpia do worka i postanowiłem przetrzymać parę godzin. Ustawienie aparatu zajęłoby mi sporo czasu, a nie chciałem żeby ryba długo przebywała na brzegu. Wolałem wszystko spokojnie i dokładnie przygotować. Miałem trochę czasu i przeanalizowałem zdjęcia z poprzedniego roku i okazało się, że to ten sam karp, którego złowiłem wspólnie z Kasią. W tedy liczył sobie 10.5 kilograma. 
    Złożyłem wędki i namiot, a ważenie oraz sesję zdjęciową zostawiłem na koniec. Ważyłem rybę parę razy, bo nie mogłem w to uwierzyć, a waga jak zaczarowana za każdym razem wskazywała 14.2 kilograma!  Był śliczny...




    Swoim nowym rekordem życiowym zakończyłem wiosenną przygodę na tym łowisku. Tak wielka różnica w wadze karpia pochodzi prawdopodobnie z tego, że jest to samica, a teoretycznie za parę tygodni miało rozpocząć się tarło. Wspaniale było znów spotkać się z tą samą rybą! Kto wie może jeszcze w przyszłości będzie nam dane powalczyć po raz kolejny...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz